Boski Wiatr (Twarz Mężczyzny)

    Mężczyzna, o zmęczonej, pustej twarzy, spojrzał na czubki swoich czarnych, skórzanych butów. Dziwne, pomyślał. Nie wiem, ile dni podróżowałem przez tę jałową pustynię. Dni? Może jednak godzin? To bez znaczenia. Odwrócił się za siebie, by ostatni raz spojrzeć na morze żółtego piasku. Lekki zefir wygładzał piaskowy trakt, skutecznie wymazując wszelkie ślady życia. Nie... życie zawsze znajdzie jakiś sposób, aby przetrwać. Tak, nawet tu. Czyż nie istnieje gatunek bakterii, który od samego początku świata żyje w gorącej lawie?   Owszem, istnieje. Jaszczurki, pająki i wszelkiego rodzaju robactwo żyje w tym miejscu, na tej opuszczonej przez Boga ziemi. Widzę tutaj samochody, budynki. Widzę ludzkie istoty, które, niczym te robaki, myślą tylko o jednym: Przetrwać! Za wszelką cenę! Nażreć się, zabić, jeżeli trzeba, rozmnożyć się, aby zapewnić przetrwanie gatunku. Tak, ludzie wpasowaliby się tu idealnie.
     Odwrócił się na pięcie. Przed jego twarzą zionął czarny otwór jaskini niczym otchłań rozpaczy, w której potępieni szukają zbawienia. Lecz nigdy go nie znajdą. Skierował wzrok ku górze; tuż nad wejściem znajdował się kamienny napis, który głosił: Rose Corporation. Jeszcze raz spojrzał na czubki swoich butów. Dlaczego nie ma na nich żadnych śladów piasku? Nie zaprzątał sobie tym głowy; był zbyt bliski swego celu, by marnować czas na coś, co i tak nie ma znaczenia. Ruszył w głąb jaskini.


    Mężczyzna, o ponurej twarzy, ostrożnie stąpał po kamiennej posadzce. Niespokojnym wzrokiem przyglądał się drewnianym pochodniom zawieszonym na prostych ścianach tunelu. Dziwne... dlaczego z tych pochodni wydobywa się mleczne światło? Zupełnie jak z żarówki uwięzionej w szklanym kloszu. Płomień powinien być jaskrawy. Powinien razić moje oczy. Dlaczego więc...
     Jego umysł przeszył okropny dźwięk, który zdawał się potęgować z każdą kolejną sekundą. Mężczyzna skulił się, zasłaniając uszy dłońmi.
     — Odejdź! Zostaw mnie w spokoju! — krzyknął ile sił w płucach.
     Dźwięk nie posłuchał woli swego pana; wciąż uderzał w niego, niczym bicie w mosiężne dzwony.
     Nie bój się, to odgłosy natury, bicie twego własnego serca.
     Nie kłamiesz?
     Zaufaj mi...
     Dobrze...
     Mężczyzna podniósł się z ziemi, wyprostował sylwetkę i wypiął pierś w geście mówiącym: „Nie boję się! Stoję tu przed wami i NIE BOJĘ SIĘ!”. Odetchnął głęboko, powoli wypuszczając powietrze nosem. W kąciku jego ust pojawił się zarys uśmiechu, gdy zdał sobie sprawę z tego, że to tylko jego obolałe serce przypomniało o swoim istnieniu. Czas iść dalej, nie możemy pozwolić Jego Wysokości czekać.
     Mężnie ruszył przed siebie, nie obawiając się już niczego. Dziwne, pomyślał. Moje buty są czyste? Przecież powinny być na nich ślady piasku. Zbłąkana myśl powróciła, wywołując dysonans w jego umyśle.
     Małe trzęsienie ziemi wybudziło go z głębokiego zamyślenia. Mężczyzna zachwiał się, cudem unikając bolesnego upadku. Gdy spojrzał pod nogi
      Moje buty są czyste?
     ze zgrozą odkrył, że wibracje gruntu nie były zwykłym przypadkiem; coś chciało go zatrzymać. Zabić. Ziemia gwałtownie rozstąpiła się pod jego stopami. Kamienne odłamki, stanowiące wcześniej fragmenty podłogi, z głośnym pluskiem zatopiły się we wściekle czerwonym jeziorze magmy. Tylko nieznaczna część posadzki pozostała nienaruszona; utworzyła wątpliwej jakości ścieżkę kolumn prowadzących wprost do wyjścia.
     Mój boże... co teraz? – pomyślał, stojąc na jednym z nowo powstałych filarów.
     Przetrwaj...
     A co jeżeli się potknę? Albo nie doskoczę?
     Zaufaj mi...
     Dobrze...
     Mężczyzna wciągnął powietrze nosem; ostry odór siarki wywołał grymas bólu na jego twarzy. Cofnął się o pół kroku, zacisnął pięści, i przeskoczył na pobliski filar. Następny skok, kolejny, i jeszcze jeden. W mgnieniu oka znalazł się przy wyjściu z tunelu, przez które wpadało piękne, niemal słoneczne światło. Wyciągnął ku niemu dłoń, jakby chciał je chwycić, zatrzymać dla siebie, jak zwykłe, ulotne marzenie.
     Udało się...
     Tak...
     Czas iść dalej. Król czeka...
     Dobrze...


    Mężczyzna, o twarzy zaoranej przez nieubłagany upływ czasu, wszedł w oślepiający słup światła znajdujący się u wylotu jaskini. Rozłożył ręce, pozwalając, by niebiańskie światło oplotło jego ciało niczym życiodajny deszcz po niezliczonych miesiącach suszy. Lecz światłość nie była tym, czym mogłaby się wydawać; biały błysk zaczął opanowywać jego zmysły, powoli ograbiając go z każdego z nich. Mężczyzna poczuł, jak jego ciało zaczyna się unosić, wzlatywać do źródła światła. Poczuł, jak zmysł wzroku zostaje mu brutalnie odebrany, jakby zarzucono mu czarny worek na głowę tuż przed egzekucją przez kata. Śpiew aniołów emanujący z tego Boskiego promienia cichł z każdą chwilą, aż w końcu, znikł całkowicie. Gdy Mężczyzna przestał czuć ciężar własnego ciała, gdy przestał czuć wszytko, za wyjątkiem własnych myśli, zadał sobie jedno pytanie, w którym nie było cienia przerażenia, jeszcze nie...
     Czy to już koniec mojej podróży? Tak kończy się żywot Doktora Stephena Drainmana?
     Nie bój się...
     Boję się...
     Pozwól, by to życiodajne światło wchłonęło twój ból, twoje emocje. Pozwól mu oczyścić twe ciało i umysł...
     Ale...
     Zaufaj mi...
     Dobrze...
     ...prawdziwa rozpacz pojawiła się w momencie, w którym znów usłyszał ten ponury Głos w swojej głowie. 



    Mężczyzna, o twarzy, na której malował się ból setek nieprzespanych godzin, spojrzał w górę, by, jak sądził, dostrzec tam oblicze samego stwórcy. Całym sercem pragnął zobaczyć pucołowatą buźkę Boga promieniującą miłością i przebaczeniem.
     Miłość i przebaczenie nie są ci przeznaczone, wiesz o tym...
     Wiem... ale...
     Idź...
     Dobrze... idę...
     Przez krótką chwilę stał w miejscu, wsłuchując się w cichy śpiew cykad wychwalających Króla. Otworzył oczy, bardzo powoli, jakby obawiając się, że zobaczy samego Szatana wlepiającego w niego czarne ślepia. To, co ujrzał, przeszło jego najśmielsze oczekiwania; znajdował się teraz na trawiastej polanie otoczonej przez krzewy, karłowate drzewka i ogromne hebanowce z korą pozaznaczaną głębokimi bruzdami. Na gałęziach drzew dostrzegł czerwone papugi rozpościerające skrzydła, wznoszące dzioby ku niebu i powtarzające jak mantrę: „Król jest naszym panem! Chwalmy Króla”
     — Wasz Król ma umówione spotkanie z przeznaczeniem. Kostucha we własnej osobie złoży mu wizytę. Wasz pan pływa w krwi niewinnych, krwi, którą sam utoczył. Jego parszywy żywot zostanie zakończony jednym ruchem kosy Śmierci, a jej imię brzmi Stephen Drainman!
     — Bluźnierstwo! — krzyknęły jednym głosem papugi, cykady, węże, a nawet małe mróweczki plączące się u jego stóp. — Gniew Króla spadnie na ciebie, zmieni twe ciało w proch! Emisariusze Króla rozerwą cię na strzępy! Zginiesz, niewierny!
     Mężczyzna uniósł dłonie zaciśnięte w pięści ku niebu i wystawił obydwa środkowe palce.
    — Pierdolę was i wasze matki! — wypluł te słowa razem z większością śliny znajdującej się w jego ustach.
     Jego przemowę przerwał cichy dźwięk dochodzący gdzieś z daleka. Pęknięcie gałązki, jakby olbrzymia bestia zmiażdżyła ją pod swoimi stopami. Spojrzał w stronę krzaków obsypanych czerwonymi jagódkami, nieznacznie przypominających twarz piegowatej dziewczynki.
     To tylko wiatr bawi się maleńkimi, bezbronnymi listkami; delikatnie odrywa je od gałązek mamiąc obietnicami lepszego życia. Unosi je w górę, ku niebu, ukazując piękno, jakiego nigdy wcześniej nie widziały, dając im radość, którą tylko on może im dać. One w podzięce szeleszczą radośnie, śmiejąc się całym sercem, śmiechem najpiękniejszym ze wszystkich. Gdy tylko wiatr usłyszy ten śmiech, zaspokajający jego najmroczniejsze pragnienia, czar pryska; brutalnie rzuca nimi w powietrzu, wydobywając z nich ostatnie fale radości, wysysa z nich wszystko, co tylko zdoła. Następnie je porzuca, zostawia na twardej ziemi, na pastwę robaków tylko czekających na ofiary skrzywdzone przez los, które i one mogą wykorzystać. Jednak to jeszcze nie koniec, czasami wiatr wraca, by znów się pobawić. Podrzuca je do góry, lecz nie tak wysoko jak wcześniej, one już nigdy nie polecą tak wysoko jak wcześniej...
     Pieprzyć liście! To oni! Skup się!
     Dobrze...
     Nie myśl tyle, to cię może zniszczyć!
     Ale...
     Zaufaj mi...
     Zaufał, nie miał innego wyboru. 


    Mężczyzna, o zatroskanej twarzy, wlepił swe niebieskie oczy w czarne cienie powoli wysuwające się z gęstego lasu. Stał niemal wtulony w ogromny pień drzewa, który, w najgorszym wypadku, stanowić będzie całkiem niezłą osłonę. Hah! Przecież wszystko zawsze idzie zgodnie z planem, parsknął w myślach.
     Mężczyzna przełknął głośno ślinę, gdy pierwsze ze stworzeń zesłanych na niego przez Króla wyszło z zarośli. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek dane mu było widzieć taką istotę na wolności, bo co do tego, że wie z czym ma do czynienia, nie było żadnych wątpliwości.
     Olbrzym, pokryty czarną sierścią od bosych stóp, aż po sam czubek wielkiego łba, poruszał się na czterech kończynach, opierając ciężar ciała na zaciśniętych w pięści dłoniach. Bestia była potwornie umięśniona, zdawałoby się, że jest w stanie rozerwać dorosłego człowieka w pół, gdyby zaszła taka potrzeba. Mądre oczy, głęboko osadzone w czaszce, wpatrzone były w wysokiego przybysza ubranego w dżinsowe spodnie, czarną kurtkę wykonaną ze skóry i czyste, czarne buty. Tuż obok olbrzyma kroczyło bliźniacze stworzenie, lecz nieco od niego mniejsze.
     Potwory zatrzymały się pół metra przed twarzą Mężczyzny. Większy z nich otworzył paszczę, ukazując rząd ostrych zębisk zdolnych rozszarpać każdą żywą istotę.
     — To jest strefa zamknięta, nieupoważnionym wstęp wzbroniony — powiedział olbrzym.
     — Czy ma pan jakieś dokumenty? — dodał mniejszy osobnik.
     Mężczyzna przyjrzał się dwóm bestiom z nieukrywanym zdziwieniem. Rozpiął skórzaną kurtkę i sięgnął do kieszeni ukrytej w podszewce.
     — Powoli, kolego! — powiedział mniejszy, sięgając pod pachę, pod którą przywiązany był czarny banan.
     Banan?!
     To jest broń! Strzeż się!
     Jesteś tego pewny?
     Tak! Broń się! Nie możesz umrzeć w...
     Mężczyzna nie musiał być informowany o tym, że powinien się bronić; najazd na siedzibę Króla musiał skończyć się w ten sposób, nie było innego wyjścia. Nim ponury Głos zdążył dokończyć zdanie i wyjawić coś, czego nie powinien mówić, Mężczyzna wyszarpał z kabury ukrytej pod kurtką Colta M1911 i wystrzelił, dwukrotnie; twarze potworów przyozdobiły czerwone pieczęcie w kształcie okręgu, które zakończyły ich służbę u Króla. Dopóki śmierć nas nie rozłączy, pomyślał. Mniejszy z nich padł natychmiast. Widocznie śpieszyło mu się na spotkanie z Matką Ziemią. Jak nazywała się Bogini Ziemi? Gaja? Chyba tak... Olbrzym zdążył skierować gasnące źrenice ku górze, jakby starając się dostrzec broczącą krwią ranę, która zakończyła jego życie. Zdechł.
     Mężczyzna schował broń i zaczesał dłonią przydługie włosy, które opadły mu na czoło, gdy z wielką furią wyszarpywał Colta z kabury. Postawił dwa kroki w kierunku swoich ofiar i przyklęknął przy mniejszym z nich.
     — Pewnie spodziewacie się ciepłych słów, pewnego rodzaju pożegnania, jak na przykład: „Niech wam ziemia lekką będzie”, czy inny chuj... — Podniósł z ziemi coś, co wcześniej wydawało mu się zwykłym, lekko przegniłym bananem i przyjrzał się temu uważnie. Podłużny kształt przypominał mu nic innego, jak kiepskiej jakości wibrator. Nagle coś błysnęło przed jego oczyma, jakby bezwiednie zmienił kanał na starym telewizorze. Gdy ten dziwny szum znikł, dostrzegł, że banan wcale nie jest owocem; był to najprawdziwszy czarny rewolwer o długiej lufie. Odrzucił go z przerażeniem, i znowu jego wzrok przeszył ten dziwny obraz; czarno-białe pasy pulsujące w bliżej nieokreślonym rytmie. Banan na powrót stał się zwykłym owocem, jakby zawsze nim był, a przemiana w broń stanowiła pewnego rodzaju iluzję. — Chociaż to zupełnie nie w moim stylu, to jednak zasługujecie na jakieś ciepłe pożegnanie. — Mówiąc te słowa, powoli rozpiął rozporek, po czym oddał na nich mocz, było to jedyne ciepłe pożegnanie, na jakie było go stać.

 
    Mężczyzna, o skupionej twarzy, przedwcześnie skończył oddawać swoisty hołd poległym, kiedy jego umysł przeszyła potworna kakofonia dźwięków. Pośpiesznie zapiął rozporek, poprawił spodnie w kroku, i zaczął rozglądać się wokół siebie, starając się odnaleźć źródło hałasu. Starannie przyglądał się każdemu kamykowi, listkowi, a nawet małym owadom, które przelatywały obok jego twarzy. Bez efektu. Zamknął więc oczy, skupiając się na pozostałych zmysłach. W jego nozdrza uderzył wszechobecny zapach dżungli, wymieszany z odorem śmierci, którą on sam sprowadził.
     Nad tobą...
     Tak, słyszę...
     Gdy otworzył oczy, kierując wzrok na gęste korony drzew, które skutecznie odgradzały go od tych żałośnie zawodzących istot, jeden z owadów, prawdopodobnie komar, boleśnie ukąsił go w mały palec lewej dłoni. Mężczyzna syknął z bólu i złapał się za obolałą rękę.
     Co za ch...
     Uciekaj!
     Co?!
     UCIEKAJ!
     Mężczyzna przykucnął, by rozeznać się w sytuacji, i rzucił się w szaleńczy pęd.
     Przebiegł około dwudziestu metrów, gdy ponury Głos znów się odezwał.
     Przed Tobą!
     Widzę...
     Przed nim, w samym centrum niewielkiej polany usianej gęstą trawą, sięgającą niemal do pasa, wznosił się olbrzymi hebanowiec, który, niczym kamienny gargulec na czubku katedry, przyglądał mu się ze spokojem osiągniętym przez setki lat samotnej egzystencji.
Widząc swój cel, Mężczyzna zapomniał o ostrożności; potknął się o lianę i upadł na twarz, wypluwając przy tym parę przekleństw.
     Mężczyzna leżał na twardej ziemi, ukryty w wysokiej trawie, i przeklinał swoje nogi, które w  najgorszym możliwym momencie odmówiły mu posłuszeństwa; zupełnie jakby przestały reagować na sygnały dochodzące z jego mózgu. Nie wiedział tylko jednego: gdyby nie ten bolesny upadek, Emisariusze Króla przerobiliby jego ciało na mieszaninę porozcinanych mięśni i pasów skóry skąpanych w gęstej zupie organów wewnętrznych. Na szczęście, był już wystarczająco blisko swego celu. Zaczął czołgać się w kierunku olbrzymiego drzewa.
     Całą drogę pokonał trzymając twarz bardzo nisko, niemal całując ziemię, w obawie przed przelatującymi insektami. Mógłby przysiąc, że w pewnym momencie poczuł, jak jeden z nich musnął włosy na czubku jego głowy.
     Oparł się plecami o skamieniałą skorupę starego drzewa i wziął kilką głębszych wdechów.
     Moja ręka... boli...
     Nie patrz na to. Skup się!
     Mężczyzna nie posłuchał Głosu, zaczął przyglądać się swojej dłoni, mając nadzieję na odnalezienie miejsca ukąszenia.
     NIE RÓB TEGO!
     Za późno...



     Mężczyzna, o twarzy zalanej kropelkami słonego potu, pierwszy raz nie posłuchał woli Głosu. Nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w lewą dłoń, którą położył na udzie. Nagle, poczuł ogromny ból, jakby ktoś, lub coś, przeprowadziło na nim lobotomię z użyciem młota pneumatycznego. Cały jego widzialny świat przesłoniła biała niczym śnieżny puch mgła.
     Co się dzieje?!
     Cicho! Staram się to naprawić!
     Ale co?
     (...)
     Mgła zniknęła...
     Świat znikł...
     Ale...
     Ale pojawiło się coś innego. Coś prawdziwego.



      Mężczyzna, o twarzy starego głupca, siedział na marmurowej posadzce, oparty plecami o stalową blachę jakiejś maszyny. Oniemiałym wzrokiem przyglądał się zakrwawionej dłoni ułożonej na udzie. Mój Boże... komar? Czy komar byłby w stanie to zrobić?! – pomyślał, widząc swoją starą, wierną dłoń, teraz jednak potwornie okaleczoną; na małym skrawku skóry zwisała większa część tego, co wcześniej stanowiło mały palec. Mężczyzna zacisnął szczękę, chowając język za zębami, i oderwał zwisający kawał mięsa, czemu towarzyszył głośny ryk cierpienia.
     Drżącą dłonią przetarł załzawione oczy, po czym rozejrzał się po pomieszczeniu.
     Pomieszczenie.
     Znajdował się w holu jakiegoś wielkiego budynku, z pozoru przypominającego bank lub pocztę.
     Obiecaj mi coś...
     Czego chcesz?!
     Przestań myśleć, rób, co masz robić.
     Myślisz, że to takie łatwe?!
     Wiem, że nie... Jeśli tego nie zrobisz... Będziesz cierpiał...
     Mężczyzna delikatnie wychylił głowę zza wielkiej maszyny, starając się dostrzec istoty, które omal nie pozbawiły go życia.
     Huk wystrzału. Przez ułamek sekundy Mężczyzna widział nadlatującego insekta.
     Komar, nie... nie komar. Pocisk.
     Cofnął głowę najszybciej jak mógł, lecz to nie wystarczyło; ołowiana kula prześlizgnęła się po jego skroni, przecinając skórę z niemal chirurgiczną precyzją.
     Kurwa! Kurwa! KURWA! – Mężczyzna krzyczał bezgłośnie wewnątrz własnego umysłu, przytrzymując okaleczoną dłonią zwisający płat skóry.
     „Trafiłem go.” – Usłyszał gardłowy głos jednego z Emisariuszy.
     Idą po mnie... nie jestem w stanie się obronić!
     Już!
     Zapadła ciemność...



    Mężczyzna, o lekko zdeformowanej twarzy, przebudził się z niemal wiecznego letargu. Przysunął się plecami do wiekowego drzewa i wsłuchał w odgłosy dziczy. Wszechogarniającą ciemność rozpraszały świetliki wzlatujące na podmuchach potężnego wiatru. Małe owady, insekty, wydawały się jedynym wybawieniem od wiecznej czerni, jaką było jego życie. Spojrzał w górę, starając się wsłuchać w przeraźliwe jęki, które towarzyszyły mu od śmierci pierwszych Emisariuszy.
     Jest!
     Udało mu się dostrzec stworzenie, które opłakiwało zmarłych. A raczej stworzenia, ponieważ były ich setki. Tysiące! Małe kameleony z furią zmieniające swoje barwy z wściekle czerwonego na blady odcień szarości. Nie miał żadnych szans na uciszenie tego dziwnego alarmu, musiał skupić się na istotach pragnących jego śmierci.
     Jak, kurwa, Boga kocham, żywcem mnie nie wezmą!
     Jesteś zdany na siebie...
     Mężczyzna wtulił twarz w chropowatą korę drzewa, starając się dostrzec swoich przeciwników, jednakże tym razem zrobił to o wiele ostrożniej; pulsujący ból przeoranej pociskiem skroni wciąż przypominał mu o tym, że stosunkowo łatwo może pożegnać się z życiem.
     „Poruszył się.” – Usłyszał gardłowy głos jednego z Emisariuszy.
     Kolejny wystrzał. Komar, muszka, lub pocisk, z głośnym, metalicznym, echem wbił się w korę starego drzewca, zamieniając spory jego fragment w drzazgi.
     Jeżeli... jeżeli jesteś w stanie mi pomóc... zrób to teraz!
     Wiele legend mówi o tym, że doświadczony w boju Samuraj potrafił czytać w myślach swego przeciwnika. Z kolei Ludowe Opowieści mówią, że tylko najlepsi z najlepszych byli w stanie przewidzieć przyszłość, wykonując kontrę do ciosu, który nawet jeszcze nie nadszedł. Nadprzyrodzone zdolności Samuraja były bajką, zwykłym koloryzowaniem prawdy, która miała pokazać, że były to istoty podobne Bogu, a nie zwykłym ludziom. Jednak byłoby kłamstwem zaprzeczyć, że dzięki dyscyplinie i codziennym treningom nie różnili się oni od zwykłych ludzi. Samuraj panował nad swoim ciałem. Panował nad swoim umysłem. Legendarne przewidywanie przyszłości zawdzięczali nieziemskiemu refleksowi, a umiejętność skupiania się na wybranych zmysłach pozwalała im spotęgować ten efekt. Prawdziwy mistrz miecza był demonem, którego nie sposób było powstrzymać...
     I co w związku z tym?
     Chciałeś pomocy... więc ją otrzymasz...


    Mężczyzna, o zalanej krwią twarzy, obrócił się w stronę okaleczonego hebanowca i przyklęknął na jedno kolano. Wyciągnął swoją wierną broń z kabury i sprawdził stan magazynka; zostało mu pięć naboi. Musi wystarczyć, pomyślał.
     Jego umysł przeszył okropny dźwięk, który zdawał się potęgować z każdą kolejną sekundą.
     Nie bój się, to odgłosy natury, bicie twego własnego serca.
     Stephen Drainman nie czuł strachu... już nie. Jego umysłem zawładnęła żądza krwi. Wizja zemsty za krzywdy, jakie mu wyrządzili, i jakie Król sprowadził na jego świat. Słyszał bicie własnego serca, tak czyste, i tak silne, że zdawało się, iż żył tylko i wyłącznie dla tej jednej chwili. Całe życie Doktora Stevena Drainmana znaczyło tyle, co nadchodzące dwadzieścia minut. Cierpienie i ból miały ulecieć z niego, jak powietrze z nieszczelnego balonika.
     Bum... Bum... bije serce.
     Bum... Bum... pompuje krew.
     BumBum... BumBum... coraz szybciej... coraz mocniej...
     BumBumBumBum... krew bogata w życiodajny tlen dostarczana jest do każdego organu.
     BumBumBumBum... adrenalina rozszerza źrenice, pozwalając dostrzec więcej.
     BumBumBumBum... adrenalina zwiększa siłę mięśni i szybkość reakcji.
     BumBumBumBum...
     Bum... Bum.
     Bum.
     Bu...m.
     Ostatnie uderzenie serca zatrzymało czas. Świetliki zawisły w powietrzu. Dźwięk potwornego alarmu ucichł. Powietrze stało się gęste, niemal materialne.
     Mężczyzna skierował lufę broni ku górze, wystrzeliwując jeden z pięciu pozostałych naboi, mając nadzieję na odwrócenie uwagi przeciwników. W jednej sekundzie wyskoczył zza swojej wątpliwej osłony i, nim rzucił się na ziemię, koziołkując w gęstej, odrobinę przegniłej ściółce, wystrzelił kolejny raz. Tym razem pocisk poleciał lekko na ukos, trafiając w sam czubek wielkiego nosa, przedzierając się dalej, coraz głębiej, pustosząc wnętrze czaszki ogromnego Goryla Górskiego. Emisariusz nie wydał z siebie przeciągłego jęku, nie wykręcił gałek ocznych, starając się dostrzec broczącą krwią ranę. Zwyczajnie zdechł, tak po Bożemu.
     Mężczyzna dwoma potężnymi susami znalazł się tuż przy swojej trzeciej ofierze. Z niedowierzaniem spojrzał na skamieniałego potwora, z którego tylnej części czaszki buchała ogromna, czerwona chmura krwi z małą domieszką roztrzaskanej czaszki połyskującej w słabym świetle księżyca. Ten obrazek nie powinien nikogo dziwić: prawidłowa reakcja kogoś, komu przestrzelono szkaradny łeb na wylot. Lecz to BYŁO dziwne... i to bardzo; ogromny obłok zastygł w powietrzu, jakby jakiś dowcipniś wykradł wszystkie zegary Dziadka Czasu, tym samym ograbiając go z jego mocy nad tym światem.
     Stephen Drainman wyrwał czarny pistolet z łap martwej istoty. Nie musiał sprawdzać stanu magazynka; przechylając broń na bok, poczuł, że rękojeść jest dosyć ciężka, więc w magazynku musiały znajdować się co najmniej cztery pociski.
     Wychwycił wzrokiem drugiego potwora; znajdował się on nieopodal wielkiego głazu, zza którego dostrzec można było kamiennie schody prowadzące... prowadzące do komnat Króla. Dzierżąc obie bronie w wyciągniętych przed siebie dłoniach, Mężczyzna wpakował sześć pocisków w okolice serca kolejnej ofiary, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że mechanizmy spustowe obydwu broni ledwo nadążały za ruchami jego palców.
     Czarny pistolet wydał z siebie ciche kliknięcie, gdy Stephen zdecydował się strzelić kolejny raz w, martwego już, Goryla. Odrzucił bezużyteczną broń za siebie, sprawdził magazynek starego colta, i ruszył przed siebie.

 
    Mężczyzna, o na wpół martwej twarzy, chwiejnym krokiem dochodził do wielkiego głazu
wyglądającego na idealną kopię Menhirów noszonych przez Galla Obelixa, jedną z głównych postaci komiksów René Goscinnego. Na myśl o tym, w jego umyśle zrodziło się pytanie, które zmroziło krew w jego żyłach: „To wszystko wygląda na niezwykle pojebany sen... Nie... Czy to możliwe?! Czy...
     Stephen Drainman złapał się za brzuch, zgiął się jak scyzoryk, i zwymiotował samą żółcią na swoje buty.
     Nie są już takie czyste...
     Co?!
     Coraz więcej wątpliwości pojawiało się w zmęczonym umyśle starego Doktora. Nie potrafił jednoznacznie powiedzieć, czym tak naprawdę jest to coś przemawiające do niego od tak dawna. Nazwał to „Głosem”, czasem ponurym, niekiedy pomocnym, lecz zawsze Głosem.
     Stephen powoli dochodził do siebie, domyślał się, że to, co zrobił z jego ciałem ponury Głos, a co już bezpowrotnie minęło, odcisnęło na nim swe piętno. Pytanie brzmiało: „jak bardzo?”. Nie zdążył sam sobie udzielić odpowiedzi; niespodziewany cios w twarz powalił go na ziemię. Poczuł wielki ciężar na klatce piersiowej, który skutecznie odgradzał go od dostaw życiodajnego tlenu. Twarz na wpół przytomnego Doktora zalał grad ciosów, krusząc jego przednie zęby i podbijając jedyne widzące oko.
     — ZAMORDUJE CIĘ! ROZUMIESZ?! ZABIJE GOŁYMI RĘKAMI!! — krzyczał trzeci z Emisariuszy, który przez dłuższy czas pozostawał ukryty tuż za Menhirem.
     Stephen Drainman, choć niemalże całkowicie wyczerpany, starał się stawiać opór, lecz na próżno; siła Emisariusza była przytłaczająca. Jeszcze przez krótką chwilę ciało Stephena starało się wyrwać ze szponów nadchodzącej śmierci, aż nagle, przestało się poruszać. Emisariusz kilkukrotnie jeszcze uderzył go w opuchniętą twarz, po czym osunął się na ziemię, z wielkim trudem łapiąc oddech.
     — Haaah... mówiłem... że... mówiłem, że cię zamorduję. — wysapał Goryl Górski omal nie dławiąc się własną śliną. Gdy chwilę odsapnął, zaczął przyglądać się tej potępionej istocie, której imienia nie znał, a której przyglądał się dzięki kamerom monitorującym. Widział, jak bez chwili wahania zabił on George'a i Roberta, a później, ten potwór naszczał na ich jeszcze ciepłe zwłoki. Chociaż wiedział, że może mieć kłopoty z prawem za tak ohydne zabójstwo, to i tak nie czuł winy. Spodziewał się, że tak samo czują się więźniowie, którzy dowiadują się, iż ich nowy „członek rodziny” został skazany za pedofilię. Znęcają się nad nim fizycznie i psychicznie, dopóki nie popełni on samobójstwa. To nie jest morderstwo, to SPRAWIEDLIWOŚĆ!
     Jeżeli ktoś by go kiedyś zapytał „Jak chciałbyś umrzeć?” to pewnie odpowiedziałby, że „Wcale”, starając się obrócić to w żart, nikt przecież nie chcę umierać, a zwłaszcza myśleć o tym, w jaki sposób to się stanie. Lecz sam sobie odpowiedziałby zupełnie inaczej: „Chciałbym wiedzieć, że dokonałem czegoś w życiu. Poczucie dokonanej sprawiedliwości, to byłoby coś”. I tak właśnie zginął ostatni sprawiedliwy. Z dodatkową dziurą głowie, to prawda, ale nie zawsze ma się dokładnie to, czego się oczekuje.
     — Kolejny pionek upadł... — wyseplenił Stephen Drainman, trzymając w prawej dłoni swego wiernego Colta, z którego lufy wydobywała się smużka szarego dymu.
     Piętnaście sekund temu Stephen zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę. Nie był w stanie sprostać sile tego Goryla, ponieważ on sam nie należał do zbyt wysportowanych, a do tego doszło olbrzymie zmęczenie, rany fizyczne jak i psychiczne. W chwili, gdy jego ciało zaczynało rezygnować, postanowił „umrzeć” w oczach swego przeciwnika, licząc na to, że nie będzie on obijał trupa. I chociaż Stephen zapłacił za to ogromną cenę, to jego plan się powiódł, na szczęście dla niego.
     Mężczyzna starał się wstać, jednak nie był w stanie ustać na nogach dłużej niż pięć sekund. Przyklęknął na jedno kolano, opierając się okaleczoną dłonią o zimne, marmurowe kafelki. Kolejny raz zwymiotował, gdyż mieszanina krwi, gęstej śliny i szczątek zębów nie należała do łatwostrawnych.
     Nie zmieniając pozycji sięgnął do prawej kieszeni kurtki, wyjął z niej garść naboi i powoli załadował magazynek Colta do pełna. Przyłożył zimny, stalowy magazynek do podbitego oka, mając nadzieję na choć delikatne zmniejszenie obrzęku. 

      Stephen Drainman dał sobie pięć minut na odpoczynek; o wiele za mało, jak na rany, jakich doznał, i o wiele za dużo, jak na miejsce, w którym się znajdował.
     Przechodząc obok Menhiru odniósł dziwne wrażenie, jakby ten przeklęty kamulec stanowił pewnego rodzaju ostrzeżenie.
     — Strzeż się, Wędrowcze! Oto bowiem jest kamień zagłady! Zniszczył ci pralkę, to zniszczy i ciebie! — Stephen uśmiechnął się sam do siebie. Zachował swoje dawne poczucie humoru. Może niezbyt ambitnego humoru... ale zawsze to coś.
     Tuż za kamieniem znajdowały się spiralne, marmurowe schody wznoszące się wysoko ponad zasięg jego wzroku. Doskonale wiedział, że komnaty Króla znajdowały się na samym szczycie. I wiedział też, że jeżeli chce przeżyć, nie może już nigdy więcej dać się tak zaskoczyć. Z taką świadomością zaczął się wpinać. Jak Szlachetny Książę, wielki, kurwa, wybawca Królewien wszelkiej maści.


 
    Stephen wspinał się powoli.
     Co jakieś dziesięć, może dwadzieścia stopni mijał kolejne drzwi. Większość z nich była szczelnie zamknięta, a gdy uderzył w jedne z nich kolbą pistoletu, usłyszał za nimi cichy szelest i szept, coś w rodzaju przeciągłego „ciiiiiiichoooo”. Zignorował to kompletnie. Nie był w stanie tego logicznie wyjaśnić, zresztą... nie miał komu, ale coś w jego głowie mówiło mu, że znajdzie Króla na samym szczycie, a te ciche głosy przepełnione tak dobrze znanym mu strachem, to pewnie Emisariusze, którzy w trybie natychmiastowym zdecydowali się zmienić swoje życie, wstąpić do zakonu, spłodzić dzieci, czy coś w tym rodzaju, ale głównie NIE UMIERAĆ.
     Dostrzegł przed sobą kolejne drzwi z namalowanym patyczkowym mężczyzną. Uderzył w nie dosyć mocno kolbą Colta. Gdy zamiast szeptu przerażonych stworzeń usłyszał głośne skrzypnięcie skorodowanych zawiasów, które towarzyszyło otwieraniu się drzwi, z przykrością stwierdził, że teraz nie tylko Emisariusze mają brązowe plamy w gaciach.
     Po krótkiej chwili namysłu wszedł do środka.
     Oczom jego, a raczej opuchniętemu, jednemu oku, ukazało się nieduże pomieszczenie wyłożone białymi kafelkami na podłodze, które przechodząc na ścianę płynnie zmieniały swój kolor na mleczno-zółty. Stephen dostrzegł rząd pisuarów, parę umywalek oraz kilka luster. Podszedł do jednego z czystych luster i przejrzał się w nim. To, co zobaczył, w niczym nie przypominało jego oblicza sprzed dwóch dni, jednak nie było to aż tak tragiczne jak przypuszczał. Odkręcił czerwony kurek z ciepłą wodą. Wskazujący palec lewej dłoni podsunął pod strumień płynącej wody, następnie starannie, bardzo delikatnie przemył zaschniętą krew, która zasklepiła jego lewą powiekę. Kiedy kula Emisariusza rozorała mu skroń, pomyślał, że jest to najpoważniejsza rana, jakiej w życiu doznał, jednak teraz, gdy mógł przejrzeć się w lustrze, zobaczył, że rana nie jest większa od przypadkowego zacięcia się w palec trzciną cukrową. Pod naporem ciepłej wody skorupa krwi niemal rozpłynęła się w powietrzu. Zupełnie jak marzenia taniej dziwki o wyrwaniu się z tego piekła, podczas ssania małego penisa obleśnego faceta za działkę chrzczonej hery.
     Otworzył powiekę oka, z którym zdążył już się pożegnać, i zobaczył swoją własną niebieską tęczówkę. Drugie oko nie wyglądało najlepiej; przypominało zgniłą brzoskwinię, lecz napuchniętą tkanka nie przesłaniała mu widoku. Uniósł górną wargę, wyszczerzając nadkruszone zęby. Przejechał po chropowatej krawędzi siekaczy palcami i syknął lekko z bólu. Przemył twarz z potu, który zastygł na jego twarzy, tworząc słoną skorupę. Zakręcił wodę. Mokrymi dłońmi zaczesał włosy do tyłu i skierował się w stronę drzwi.


     Zostawiając za sobą oczyszczającą „toaletę męską, numer drzwi 120a”, Stephen znów pojawił się na marmurowych, spiralnych schodach. Przytrzymując się poręczy, niestrudzenie parł przed siebie. Dźwięki jego ciężkich kroków odbijały się echem od wysokiego sklepienia klatki schodowej. Z każdym kolejnym krokiem echo było coraz krótsze, co oznaczać mogło tylko jedno; Król jest blisko.
     Król jest blisko.
     Król...
     Jest...
     Blisko...
     Głos znów przeniósł świadomość Doktora do świata iluzji, którego rzeczywistość mógł naginać według własnej woli. Zmęczony Stephen nawet tego nie zauważył; na powrót stał się Bezimiennym Mężczyzną, o twarzy żywcem wyjętej z koszmarnego snu...




    Mężczyzna, o czystej, niemal pięknej twarzy, dotarł do szczytu kamiennej wieży. Większą część drogi pokonał w niczym niezmąconej ciemności, jak w starej, opuszczonej katedrze. Teraz, przed jego twarzą pojawiły się drewniane drzwi okute żelazną kratą. Kładąc dłoń na czarnej klamce poczuł jej nieprzyjemną, metaliczną teksturę. Nim pociągnął ją w dół, wydobył Colta z kabury i przycisnął go do dudniącej od wewnątrz piersi.
     Otworzył drzwi.
     Mężczyzna zakrył twarz dłonią, gdy uderzyło w niego ogromne ciepło buchające z olbrzymich, metalowych kotłów, spod których wydobywał się jaskrawo czerwony ogień. Kiedy jego organizm zaczął przyzwyczajać się do wysokiej temperatury, i gdy znalazł w sobie tyle odwagi, aby opuścić dłoń, dostrzegł posępne istoty trzymające w szponiastych dłoniach wielkie, drewniane chochle, którymi to mieszały zawartość kotłów.
     Te wysokie, chude demony o groteskowo długich kończynach, na których okrągłych, gładkich głowach na próżno szukać emocji, ponieważ żadna z nich nie ma twarzy, czym one są?
     One są Widmami...
     Mężczyzna wycelował w najbliższego z nich, trzymając palec na spuście.
     Stanowią zagrożenie?
     Stoisz przed wejściem do Piekła... Te istoty to wizja ludzi, których Król pozbawił życia. Dopóki nie zdadzą sobie sprawy ze swojego losu, pozostaną niegroźne...
     Piekielny korytarz był ostatnią bramą odgradzającą go od celu swej misji. Wiedząc to, Mężczyzna, chociaż potwornie przerażony, postawił pierwsze, niepewne kroki. Szedł przed siebie, trzymając w wystawionej ręce Colta M911, wciąż celując w najbliższą jego ciała istotę. Gdy jedna z nich sięgnęła łapą do gara i wyciągnęła z niej kość udową, na której znajdował się kawałeczek mięsa, Mężczyzna z trudem zdusił w sobie odruch wymiotny. Od samego początku domyślał się, co może znajdować się w tych kotłach, lecz teraz zyskał pewność. Poczuł też wstręt do siebie, gdy zaburczało mu w brzuchu; wszystko przez to, że w korytarzu unosił się zapach dobrego, gotowanego mięsa.
     Od drzwi, którymi dostał się do tego korytarza, oddzielało go już dobre dwadzieścia kroków, lecz obraz przed jego oczami pozostawał ten sam; karykaturalne istoty gotujące posiłki niczym sam Gordon Ramsay, ogromne, czarne kotły wypełnione ludzkimi szczątkami, potężny ogień buchający z pęknięć w ścianach, i same ściany zbudowane z wielkich, kamiennych bloków, osmolone niczym tyłek Lucyfera. Wtem, ku jego zdziwieniu, na ścianie po prawej stronie pojawiło się coś, co zupełnie odbiegało od znanej mu scenerii. Gdy zbliżył się do tego, dostrzegł, że jest to tafla szkła wbudowana w ścianę.
     Szyba!
     Mężczyzna przykucnął i lekko wychylając głowę zza krawędzi spojrzał przez nią. Szyba, niczym wrota wymiarów do innego świata, pokazały mu pokój, biuro, jakie sam kiedyś posiadał. Samo pomieszczenie było bez znaczenia, ważne było co i KTO się w nim znajdował.
     — Lew... — wyszeptał Mężczyzna nie poruszając przy tym wargami. — Król we własnej osobie...
     Przyglądał się jeszcze chwilę majestatycznej bestii, której towarzyszyła gromada innych zwierząt. Między innymi dostrzegł tam Tchórzofretkę, Szympansa, którego srebrna sierść wskazywała na jego podeszły wiek, oraz wielką, tłustą Fokę. Zwierzęta zasiadały przy potężnych rozmiarów stole, każde na własnym zdobionym krześle. Mężczyźnie wydawało się, że te istoty są bardzo nerwowe, jakby się kłóciły; szympans bogato gestykulując wrzeszczał coś z otwartą na oścież paszczą, czemu Lew przyglądał się z spokojem, który utrzymywał wykorzystując to tego całą siłę woli.
     Obraz za szybą zaczął się rozlewać, przenosić do innego wymiaru, którego on nie był w stanie dostrzec. Mężczyzna uderzył w szybę gołą pięścią, desperacko starając się zatrzymać ten proces. W tym właśnie momencie Wrota wymiarów ukazały mu jego twarz... Jego prawdziwe oblicze.
     — Co... CO TO KURWA JEST?! — Mężczyzna....Stephen... krzyknął na całe gardło, gdy zobaczył swoją twarz, tą samą, którą widział w lustrze, lecz teraz niczym złocista aureola na malowidłach przedstawiających Jezusa, jego głowa otoczona była czarnym dymem. — Czym ty jesteś?! — Stephen krzyczał do własnego odbicia.
     Wciąż tłukł pięścią i kolbą rewolweru w szybę, która z każdym kolejnym uderzeniem odkształcała się coraz bardziej, aż w końcu pękła, rozsypując się w drobny pył.
     Mały szok spowodowany pęknięciem bariery między nim a Królem przywrócił Stephenowi cząstkę świadomości.
     — Mówiłem, że twoi ludzie nie są warci tych pieniędzy! Mówiłem! A ty nie chciałeś słuchać! — krzyczał Szympans, który na oczach oniemiałego Stephena przeistoczył się w mężczyznę w podeszłym wieku, z przyprószonymi siwizną włosami zaczesanymi do tyłu z użyciem dużej ilości żelu, i odzianego w niebieski garnitur z pionowymi, białymi paskami.
     — Zamknij się... — wysyczał przez zaciśnięte zęby Król, który nie był już majestatycznym zwierzęciem lecz mężczyzną około czterdziestki, z bujną czupryną blond włosów, i tak samo jak jego Emisariusz, ubrany w idealnie skrojony garnitur w kolorze czarnym, bez pasków i innych ozdób. — Zabij go! — powiedział, wskazując palcem na Fokę.
     Potwornie, niemal obrzydliwie otyły mężczyzna z ogorzałą twarzą zalaną potem zerwał się z krzesła, odrzucając je do tyłu. W tym samym momencie Król, Emisariusz i Kobieta w Czerwieni, która wcześniej otoczona była iluzją tchórzofretki, umknęli przez metalowe drzwi znajdujące się po prawej stronie pomieszczenia, tuż przy wielkim fikusie. Grubas chwycił za pozłacaną rączkę walizki pokrytej brązową skórą, odpiął mosiężny zamek i...

 
     Edward Route, dla ludzi, którzy pracowali bezpośrednio dla niego znany był jako Król, a w kręgach drobnych przemytników, bandziorów, oraz w miejskich legendach ochrzczono go mianem Bestii. Bestia, pomyślał Edward. Czy Bestia, PIERDOLONY KRÓL, ma prawo nazywać tak samego siebie, gdy ucieka przed kimś, kto nie powinien nawet przekroczyć progu jego domu? JEGO KRÓLESTWA?!
     Król, biegnąc ile sił w nogach po metalowych schodach prowadzących na dach wieżowca, przed oczami miał ponętny tyłek Kobiety w Czerwieni. W odmętach umysłu, gdzie przechowywał wiadomości, które nie miały dla niego specjalnego znaczenia, odnalazł informację, której szukał.
     — Alice, nazywa się Alice — mruknął pod nosem tak cicho, że ani ona, ani Michael nie usłyszeli jego słów. Chociaż, prawdę mówiąc, nawet gdyby wykrzyczał to na całe gardło, tamta dwójka była zbyt przejęta, i zbyt przerażona, by zwrócić na to uwagę.
     Michael, będący na przedzie, zatrzymał się w połowie piętra, sześć stopni przed ostatnimi drzwiami. Zrobił to tak gwałtownie i niespodziewanie, że Alice uderzyła w niego, i upadłaby, gdyby Edward nie przytrzymał jej za ramiona.
     — Stworzyłeś sobie potwornego wroga — wyszeptał Michael, powoli ruszając przed siebie.
     Edward na dźwięk tych słów przywołał wspomnienie sprzed niecałych dwudziestu minut, kiedy to pierwszy raz zobaczył nieznanego mu Mężczyznę, który był co najmniej niedorozwinięty, a jak się okazało chwilę później, całkowicie szalony.


    Osiemnaście minut wcześniej, gdy Mężczyzna stał przed progiem wieżowca i zastanawiał się nad czymś, czego nie były w stanie dostrzec kamery monitorujące, Alice nalewała szklaneczkę szkockiej. Kątem oka przyglądała się Edwardowi, który niemal leżał na skórzanym fotelu opierając nogi o metalowy panel.
     Michael, stary pierdziel, podszedł do niej, skąpał twarz w jej gęstych blond włosach i wciągnął powietrze nosem, łapczywie wchłaniając jej młodzieńczą woń.
     — Myślę, że Eric powinien udać się na przymusowy urlop — powiedział Edward półgłosem, wlepiając wzrok w monitory ukazujące większość strategicznych lokacji w siedzibie jego firmy.
     — Możesz mieć rację. Ostatnio bardzo przytył. — Michael pociągnął łyk ze szklanki, którą dostał od Alice.
     — Ja przytyłem... Eric spasł się jak pierdolona świnia.
     Michael podszedł do Edwarda i stanął po jego prawicy. Przez chwilę w ciszy przyglądali się Mężczyźnie, który, nie wiedzieć czemu, postanowił zabawić się w klasy.
     — Czemu on tak skacze? — wtrąciła Alice, którą widok Mężczyzny skaczącego na jednej nodze najwidoczniej rozbawił.
    Edward westchnął.
     — Bo widzisz, niektórzy na starość stają się dziecinni, jedni mniej, drudzy bardziej. Ten tutaj mężczyzna – puknął wskazującym palcem w szklany monitor – ma wszystko w dupie; bawi się tak, jakby świat miał się zaraz skończyć. A niektórzy, jak na przykład nasz stary Michael... no cóż... ty jesteś tym, czym ci „niektórzy” wolą się bawić.
     Michael położył mu dłoń na ramieniu i powiedział:
     — Nie musisz tego komentować w taki sposób... przecież wiesz, że...
     — Przepraszam — Edward przetarł twarz dłonią — jestem jeszcze odrobinę roztrzęsiony.
     — Nie musisz przepraszać. To, co wydarzyło się wczoraj, poszło bardzo niezgodnie z planem... nic na to nie poradzisz.
     Na ekranie monitora Mężczyzna przystanął pod halogenową lampą i rozłożył ręce, jakby światło miało zaraz wessać go do wnętrza statku obcych. Następnie stanął jak wryty i z tępym wyrazem twarzy przyglądał się potężnych rozmiarów malowidłu przedstawiającemu afrykańską puszczę. Chwilę później ten sam Mężczyzna rozmawiał z dwoma ochroniarzami, którzy zostali przysłani z rozkazem „Powstrzymania tego idioty, zanim zrobi sobie krzywdę.”
     — Mon Dieu! — krzyknął Michael, gdy zobaczył, że z pozoru nieszkodliwy facet właśnie zastrzelił, i to w biały dzień, dwóch z jego ludzi.
     Michael złapał za telefon leżący na stole i wystukał numer. Dwadzieścia sekund później do biura wpadł zdyszany Eric trzymając w dłoni pozłacaną rączkę brązowej walizki, w której znajdowała się jego ulubiona zabawka.
     — Co się dzieję...? — wypluł te słowa, opierając dłonie o kolana i ciężko łapiąc oddech.
     — Patrz — Edward wskazał palcem środkowy monitor, na którym Mężczyzna sikał na wciąż ciepłe zwłoki George'a i Roberta.



 
     Tak samo jak i wtedy, Edward pomyślał teraz: „Nie znam tego człowieka”. To nie była do końca prawda; wprawdzie nie znał go jako istoty ludzkiej, ale przynajmniej powinien był go pamiętać.
     Dopiero w tym momencie Edward w pełni zrozumiał, dlaczego Michael na chwilkę przystanął; to było pożegnanie starego przyjaciela. W obecnej sytuacji nie mógł sobie pozwolić na nic więcej.
     — Merde! — krzyknął Michael trzymając w trzęsących się dłoniach pęk kluczy.
     — Eric nie żyje, prawda?
     Twarz Michaela rozpromieniła się, ponieważ znalazł odpowiedni klucz, włożył go do zamka metalowych drzwi i przekręcił w prawą stronę. Nim cała trójka wybiegła na dach budynku, na którym czekał na nich śmigłowiec, Michael odpowiedział:
     — Usłyszałem JEDEN cichy wystrzał...zbyt cichy... to nie mogła być broń Erica...



     Stephen Drainman...
     Mężczyzna...
     Twarz...
     Doktor...
     Doktor Stephen Drainman, Mężczyzna, o twarzy, na której pojawił się grymas nienawiści do samego siebie, do cząstki własnego człowieczeństwa, klęczał teraz w kałuży krwi, która niegdyś pulsowała z wielkim trudem w ciele...
     Emisariusza...
     Grubego mężczyzny.
     ...i próbował zrozumieć, co tak naprawdę się z nim dzieje. Rozważył wiele możliwości, zaczynając od tych najbardziej prawdopodobnych: szaleństwie, rozdwojeniu jaźni, schizofrenii, a na okultyzmie i bliżej nieokreślonym eksperymencie kończąc.
     Głos. Ponury Głos... Błagam! Zostaw mnie w spokoju...Ja... już... więcej nie zniosę...
     Pamiętasz, po co tu przyszedłeś?
     Zostaw mnie...
     Przypomnij sobie...
     Ja...nie... nie chcę...
     Zostawię cię w spokoju, jeżeli tylko sobie przypomnisz...
     Mężczyzna, o imieniu Stephen, ukrył twarz w kokonie stworzonym z własnych dłoni, zupełnie jak dwuroczne dziecko, myśląc, że w ten sposób staje się niewidzialne, odporne na każde zagrożenie. Ale nie można ukryć się przed niebezpieczeństwem płynącym z własnego umysłu, od własnych życiowych decyzji i błędów.
     Przypomnij sobie!!!
     Nastało trzydzieści sekund ciszy przerywanej głębokimi wdechami powietrza.
     — Rzekł Ponury Głos. A wtedy stał się CUD! O! Powiedział Mężczyzna. Pamiętam! — Stephen Drainman powoli podnosił się z klęczek, a na jego usta wypełzł paskudny uśmiech, który dla wielu oznaczałby przeciążenie się układu, wstąpienie do otchłani całkowitego szaleństwa. — YKK! Błędna odpowiedź! Przegrał pan wszystkie pieniądze! Wypierdalaj! — Stephen zaśmiał się w taki sposób, w jaki śmieje się każdy człowiek, gdy po raz setny usłyszy ten sam dowcip. — Pamiętam... Wszystko.
     Stephen, całkowicie świadomy swojej sytuacji, prawdopodobnie po raz pierwszy od momentu przekroczenia przez próg tej rzeźni, nie licząc oczywiście nielicznych przebłysków, przyklęknął przy na wpół otwartej walizce wyściełanej czerwonym aksamitem, i wyjął z niej coś, co Eric uważał za najlepszą z zabawek w swojej kolekcji.
     — Fajne to — powiedział sam do siebie. — Odrobinę ciężkie. — Jednym, szybkim ruchem otworzył broń i sprawdził stan magazynka. Wymierzył w rząd monitorów i wystrzelił jeden z pięciu pocisków.
     Główny monitor, jak i wszystkie z nim sąsiadujące, wyleciał w powietrze w towarzystwie strzępów plastiku oraz syku gazów szlachetnych.
     — À propos „Szlachetnych”. Idę po ciebie, ♥Królu♥ — Stephen zaakcentował ostatnie słowo, starając się udać kobietę mówiącą do faceta, którego ma zamiar za chwilę przelecieć. I to też zamierzał zrobić z Królem; wsadzić mu lufę głęboko w tyłek i przelecieć na wylot pociskiem z broni, z której, raczej nieeee..., można by ustrzelić czołg.


    Ile czasu zajmuje uporanie się z własnymi demonami? Minutę? Godzinę? Może rok? Dobrze jest myśleć, że czas leczy rany, że „Wszyscy żyli długo i szczęśliwie” nie jest zwykłym powiedzonkiem. Jednakże Stephen Drainman znał prawdę, wiedział, że są to tylko puste słowa. Możemy poświęcić całe życie na unicestwienie wszelkiego zła, które zagłębiło się w naszym wnętrzu. Ale... po co? Czyż gniew, ból i nienawiść nie są częścią tego, kim jesteśmy? Czy starając się uciszyć naszą mroczną stronę, nie zniszczymy samych siebie? Skąd wiedzielibyśmy czym jest dobro, gdybyśmy nie znali jego przeciwieństwa? Czym byśmy byli, gdyby wewnętrzny głos w każdym z nas w pewnym momencie ucichł?
     Stephen Drainman ruszył w pościg za Królem, Edwardem Route. Wybiegł z biura, trzymając w żelaznym uścisku swoją nową broń; starego, wiernego Colta zostawił za sobą, ponieważ przy jego nowym Magnumie 500, wyglądał on jak tania zabawka dla dzieci. Cóż to jest za broń! Pierwszy, testowy strzał omal nie wyrwał mu ręki ze stawu barkowego! Stary Doktor nauczył się, że, pomimo iż Magnum wygląda jak rewolwer jednoręczny, tylko idiota nie trzymałby go oburącz. Teraz, w trakcie biegu po metalowych stopniach, parę razy uderzył lufą broni w krawędź schodów. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego ten mężczyzna w ogóle posiadał taką broń? Czy w centrum miasta urządzał sobie polowanie na słonie?
     Teraz to już nieistotne.
     Stephen dotarł do metalowych drzwi wiodących na dach wieżowca. Po drugiej stronie usłyszał charakterystyczny dźwięk łopat śmigłowca tnących powietrze. Pociągnął lekko za klamkę, cichy szczęk mechanizmu, drzwi się otworzyły, lecz nie na oścież, Stephen nauczył się, że wyskakiwanie zza osłony, z bojowym okrzykiem na ustach, który brzmiał: „NIESPODZIANKA! SKURWYSYNY!” nie jest najlepszą taktyką. Trzymając broń oburącz, lufą skierowaną w górę, milimetr po milimetrze otwierał drzwi, pomagając sobie stopą. Metalowe drzwi znajdowały się w prawym rogu budynku, skąd miał doskonały widok na cały dach. Stwierdzając, że jest, jak to się mówi w takich przypadkach: „czysto”, wybiegł w na sam środek, przyglądając się, jak Król i jego emisariusze siedzą w bezpiecznym kokpicie helikoptera, który unosił się dwa metry ponad głową Stephena.
     — To jeszcze nie koniec — szepnął pod nosem.


    Edward Route, siedząc na niezbyt miękkim ale za to bezpiecznym fotelu helikoptera, poczuł, jak po jego plecach przebiegł zimny dreszcz, gdy dostrzegł, jak szalony morderca wybiega na dach budynku, na którym i on znajdował się dwie minuty wcześniej. Z ulga przypominającą zwilżenie wyschniętego gardła stwierdził, że już po wszystkim. Koniec! Nawet kompletny szaleniec nie będzie strzelał do śmigłowca. On, Alice i Michael są już bezpieczni, a Mężczyzną zajmie się policja, aresztują go lub najpewniej zabiją na miejscu.
     Kiedy helikopter przeleciał nad krawędzią budynku, niebo przybrało ciemną barwę i zaczął padać, a raczej sączyć się, leciutki, letni deszczyk.
     Pilot śmigłowca o imieniu, którego Edward nie był w stanie sobie przypomnieć, musiał skupić wszystkie zmysły na kontroli nad maszyną, ponieważ siedziba Rose Corporation otoczona była z każdej strony przez podobnej wysokości drapacze chmur, a jeden z nich był wyższy o całe dziesięć pięter. W tej sytuacji nawet najbardziej doświadczony pilot, który panował nad powietrznym gigantem lepiej, niż nad własnymi stopami przechadzając się po parku, czuł się niepewnie. Głównie dlatego, że wystarczył mały błąd, by zahaczyć łopatą śmigła o któryś z budynków i narazić się na ogromne koszta, na których spłatę nie byłoby go stać. A co dopiero, gdyby popełnił jeden z tych większych, ostatecznych błędów...
     W momencie, w którym pilot użalał się nad wysokością swojej pensji, rozległ się potworny huk wystrzału, tak silny, i tak głośny, że na chwilę zagłuszył ryczący silnik helikoptera. Edward Route doznał dziwnego uczucia, jakby czas zwolnił swój bieg. Wszystko wydawało się takie powolne i... takie nierzeczywiste. Widział chmurę dymu i ognia zasłaniającą ciemną postać na dachu. Z tego obłoku wyleciał przedmiot podobny do długopisu, i tak leciał, i leciał, przebijając się przez kotarę stworzoną z kropli wody. Spojrzał przez szybę w górę; śmigła helikoptera ruszały się w ślimaczym tempie, zupełnie jak wskazówka zegara odliczająca kolejne sekundy. Wtem wszystko zaczęło przyśpieszać, nim zdążył cokolwiek zrozumieć, przednia szyba śmigłowca zniknęła w chmurze pyłu i drobnych szczątek szkła, głowa pilota wyglądała jak arbuz zmiażdżony młotem bojowym, a on sam stał na progu, lekko wychylony na zewnątrz maszyny. Czuł, że przerażona Alice patrzy na niego wzrokiem mówiącym: „CO TERAZ? BŁAGAM! POWIEDZ, CO TERAZ?!”. Gdyby miał czas na wytłumaczenie jej, dlaczego nie mają innego wyjścia, zrobiłby to z przyjemnością, ale czas był luksusem, którego teraz nie posiadał. Skoczył.
     Maszyna znajdowała się dwa metry od krawędzi budynku i trzy nad nią, nawet skacząc z miejsca nie jest to niemożliwe... a raczej niemożliwym byłoby nie doskoczyć. Edward włożył zbyt dużo siły w ten skok i wylądował dalej, niż sobie założył. Spadł tak niefortunnie na bok, że wybił sobie prawą rękę ze stawu, klnąc przy tym głośno. Wstał szybko, opierając się zdrową ręką o betonowe podłoże i ruszył w kierunku krawędzi, nie zastanawiając się nawet nad szaleńcem, który stał tuż za nim. Nigdzie nie było Alice, ale nie przejął się tym zbytnio, to o Michaela mu chodziło, nie mógł sobie pozwolić na stratę kolejnego wieloletniego przyjaciela. Michael wziął lekki rozbieg i w momencie, w którym jego stopy przestały stykać się z podłożem, helikopter, pozostawiony bez opieki, przechylił się na bok. Michael wleciał wprost pod rozpędzone łopaty, znikając w wiosennej chmurce o zapachu zmielonego człowieka. Ciekawie, czy dają na to zniżkę, pomyślał Stephen.
     — Pomocy!
     Żałosny, kobiecy krzyk wywołał umysł Edwarda ze stanu odrętwienia. Pobiegł w kierunku, z którego dochodził. Dostrzegł osiem małych, zgrabnych palców na podwyższonej krawędzi budynku. Przechylając się przez nią, zobaczył Alice, która całą siłą słabych mięśni trzymała się betonowej barierki.
     — Trzymaj się! — krzyknął, a jego głosowi zawtórował huk gromu. Nogami zaparł się o ziemię i lewą dłonią chwycił ją za rękę, lekko przechylając się do tyłu. — Trzymaj się! — powtórzył. — Uratuję cię! — Kłamstwo, pomyślał. Był w stanie co najwyżej utrzymać ją przez dwie, góra trzy minuty, ale nic poza tym. To koniec Alice, dziewczyny, która niedawno skończyła dwadzieścia lat i dopiero zaczynała grać w grę nazywaną życiem.
     — Bez gwałtownych ruchów.
     Nie rób tego...
     Edward usłyszał niski, zachrypnięty głos, a gdy spojrzał w prawą stronę, dostrzegł tam szaleńca i lufę potężnego rewolweru skierowanego w jego własną twarz. Nagle stało się coś, czego Edward nie potrafił zrozumieć; szaleniec przechylił się przez krawędź barierki i chwycił Alice za drugą rękę nim ona zdążyła cofnąć ją ze strachu.
     Nie rób tego! Niech Z D Y C H A!
     Śmigłowiec z ogromną siłą uderzył w dwa vany dostawcze, które zgięły się pod jego ciężarem niczym harmonijka. Sekundy później, gdy opary paliwa zmieszały się z powietrzem, nastąpiła potężna eksplozja, która wstrząsnęła całą dzielnicą, roztrzaskując witryny małych sklepików i pochłaniając parę pobliskich samochodów, w tym i Jeepa z rejestracją „ROUTE”.
     — Ciągnij! — krzyknął Stephen na Edwarda. — A ty — powiedział do Alice, której większa część znajdowała się już po bezpiecznej stronie bariery — pociągniesz później.
Alice padła na betonową podłogę i wielkimi haustami łapała powietrze, jakby miały to być ostatnie porcje tlenu dostarczone do jej organizmu. Była tak przerażona, że nie zdawała sobie sprawy, iż zawdzięcza życie nie tylko Edwardowi, ale i temu drugiemu.
     Zabij ją!
     — Możesz wstać? — zapytał Stephen.
     Strzelaj w łeb!
     — Tak, nie zrobiłam sobie krzy... — w tym momencie Alice zrozumiała, że pierwszy raz w życiu słyszy ten głos i nie płynie on z ust ani Edwarda, ani Michaela, gdy zobaczyła poturbowaną twarz tego Mężczyzny, z przerażenia przegryzła język a w kąciku jej ust pojawiła się krew.
     — To wstawaj i wypierdalaj. Nie oglądaj się za siebie, nie patrz pod nogi, nie myśl o tym, co miało miejsce w tym budynku. Zwyczajnie spierdalaj, ile sił w nogach.
     Niczym skamieniały golem, Alice nie poruszyła się nawet na milimetr, jej klatka piersiowa nie unosiła się, ani nie opadała; została sparaliżowania przez strach.
     — Słyszałaś go! Wynoś się! — krzyknął Edward, trzymając się za obolałą rękę.
     Znajomy głos podziałał na nią jak bicz na konia, wstała i pobiegła w kierunku metalowych drzwi; potknęła się dwukrotnie, ale nie upadła.
     Teraz! Dopóki nie patrzy! W Plecy! Strzelaj!!
     Chwilę później zniknęła.
     Może żyła długo i szczęśliwie? Kto wie, pomyślał Stephen.

     Nad głowami dwóch mężczyzn rozpętało się prawdziwe piekło, jakby sam Zeus ciskał gromami, by choć na krótką chwilę rozjaśnić czarne jak smoła niebo. Stephenowi to bardziej skojarzyło się z obchodami Nowego roku.
     Edward w milczeniu wpatrywał się w twarz tego szaleńca, po której teraz spływała woda, niczym jakiś pieprzony, górski potok. Krople uwydatniały jego kości policzkowe i lekko zapadnięte oczodoły, czym upodobniały jego twarz do oblicza kościotrupa z taniego horroru. Wciąż trzymając się za obolałą, prawą rękę, w duchu przeklinał swoją nienawiść do broni palnej. Kiedyś, w dawnych czasach, gdy nie był jeszcze Lwem, a jedynie kociakiem, miał z nią pewien wypadek, po którym zdecydował, że nigdy więcej nie dotknie jej, ani żadnej innej, ale teraz to nie miało dla niego żadnego znaczenia. Otworzył lekko usta, lecz przez ponad pół minuty nie wydobył się z nich żaden dźwięk. W końcu zadał jedno, jedyne pytanie, jakie każdy inny zadałby w tej sytuacji.
     — Dlaczego?
Stephen zbliżył się o trzy kroki; stali teraz dwa metry od siebie.
     — Dlaczego zabiłem twoich ludzi? Dlaczego przekształciłem twoją siedzibę w rzeź? Dlatego, że...
     — Nie o to pytałem. — Stephen zdumiał się, gdy Edward przerwał mu w pół zdania. — Dlaczego ją uratowałeś?
     ZABIJ GO!
     ZAJEB!
     W ŁEB!
     To jest dokładnie to samo pytanie, pomyślał Stephen.
     — Bo ktoś musi opowiedzieć naszą historię.
     Bo chciałem zobaczyć, czy zostało we mnie jeszcze odrobinę człowieczeństwa? Bo w swojej głupocie uważam, że ona JESZCZE nie zasługiwała na potępienie? Mógł tak powiedzieć, lecz Edward nie zasługiwał na żadną inną odpowiedź.
     — Legenda o psychopacie? Taki jest twój cel? Chciałeś zostać zapamiętany?! — Pierwszy raz, od momentu, w którym wyskoczył z helikoptera, Edward pozwolił, by nad jego ciałem zapanował gniew, nie był w stanie już dłużej tłumić emocji.
     — Nie... — Stephen opuścił głowę, dotykając brodą kołnierza brudnej koszuli. — To nie ma być bajeczka dla dzieci lecz... PRZESTROGA dla dorosłych.
     Grzmoty ustały. Teraz na niebie pojawiały się pierwsze promienie słońca, które z trudem przeciskały się przez gęste, czarne chmury.
     — Ja... nie rozumiem...
     — Znasz bajkę o Czerwonym kapturku? — nim Edward zdążył odpowiedzieć, Stephen kontynuował. — Otóż teraz, w tej wersji tej baśni, Wilk przybrał ludzką postać, lecz nie stał się przez to mniej niebezpieczny... myślę, że, chociaż to jest raczej przykre, to ludzka natura uczyniła z Wilka prawdziwego potwora.
     — Ja jestem tą bestią, co ciebie czyni myśliwym, tak? — zapytał Edward z nieukrywaną odrazą w głosie.
     Stephen zasępił się. Minęło sporo czasu nim odpowiedział.
     Zabij go! Skończ to groteskowe przedstawienie...
     — Nie... ja jestem innym rodzajem Wilka... tym, który zdecydował się pożerać tylko osobniki własnego gatunku.
     Tej odpowiedzi Edward Route zupełnie się nie spodziewał. Prawdę mówiąc, zmusiło go to do myślenia, czym, mimo wszystko, postać szaleńca o nieznanym mu imieniu zaczęła go fascynować.
     Wilk może stać się Lwem! PRAWDZIWĄ bestią! ZAJEB GO!!
     Stephen spojrzał w stronę najwyższego budynku, wielkiego, szklanego wieżowca, który znajdował się po prawej stronie siedziby Rose Corporation. Już jakiś czas temu, pomimo ogłuszającej burzy, która teraz wydawała się ponurym wspomnieniem, usłyszał odgłosy strzelaniny dochodzące gdzieś z wyższych pięter. Król zawsze znajduje się na samym szczycie wieży, jak w jakiejś jebanej bajce.
     Wyciągnij przed siebie dłoń, wyceluj w pieprzony łeb tego śmiecia i pociągnij za spust!
     Wtedy...
     Edward nie spuszczał wzroku ze Stephena, którego twarz strasznie zbladła, jakby właśnie otrzymał wiadomość, że jego żona i dziecko zginęli w wypadku samochodowym. Nagle, mimowolnie spojrzał na ostatnie piętro sąsiedniego wieżowca, w którym jedna z szyb odkształciła się do granic możliwości, czemu towarzyszyło tępe puknięcie. Kolejny raz coś z ogromną siłą uderzyło w szybę, lecz tym razem przekroczyło to możliwości szkła; pękła ona, rozsypując się na drobne kawałeczki i pył szklany. Edward cofnął się o krok, gdy zobaczył, że szklane szczątki nie lecą na spotkanie z Matką Ziemią, a raczej z Ojcem Betonem, samotnie; wśród nich, niczym Jowisz otoczony swoimi pierścieniami, szybował mężczyzna, owe „coś”, czym okno zostało wybite. Edward znał tego człowieka. Znał go bardzo dobrze, ponieważ kiedyś byli wrogami, teraz jednak, z biegiem lat, wszystkie stare spory zostały zapomniane. Stwierdzenie, że się przyjaźnili, było grubą przesadą, jednak darzyli się pewnym rodzajem wzajemnego szacunku.
     Mężczyzna, Bernard „Berni” Dickens, sześćdziesięcioletni właściciel bardzo potężnej spółki, słyszał wielokrotnie od swojej żony, że pożywianie się w fast foodach kiedyś go zabije. Gdyby był bardziej wesołym człowiekiem, z ogromnym dystansem do siebie, pewnie powiedziałby jej teraz: „HA! Myliłaś się!”. Jednak nie był zbyt wesoły, zwłaszcza w tym momencie. Wprawdzie to, co stało się z jego ciałem po zderzeniu z twardą, kamienną kostką brukową nie było zbyt zabawne, jeden z przechodniów porównał tę sytuację do świni wyrzuconej z helikoptera, której nie otworzył się spadochron. A to było całkiem śmieszne.
Edward Route nie usłyszał pisku kobiet, ani okrzyku zdumienia mężczyzn, gdy ciało Dickensa z tępym plaśnięciem przypieprzyło w podłoże. Nie słyszał też syren strażackich, wyjących kogutów policyjnych, nic, co wskazywałoby na to, że w tym ogromnym mieście funkcjonują jeszcze jakieś służby porządkowe, a to bardzo go zdziwiło. Chwilę później, gdy na twarzy Stephena pojawił się nikły uśmieszek, Edward doznał olśnienia, jakby sam Bóg wszechmogący spuścił na niego słup błogosławionego światła.
      — Wilki... Wilki zawsze polują w stadzie...
     Brawo, geniuszu, wygrałeś kulkę w łeb!
     Edward jeszcze jeden, ten ostatni raz spojrzał na najwyższe piętro sąsiedniego wieżowca, i w powstałej wyrwie ujrzał ciemną postać jakiegoś człowieka. Nawet lekko mrużąc oczy nie był w stanie dostrzec płci tego osobnika, ale miało to jakieś znaczenie?
     — Ja... już rozumiem! Wy...
     — „Zabijacie nas wszystkich” — dokończył za niego Stephen.
     Dlaczego tyle z nim rozmawiasz? Masz go zabić! To wszystko było twoim pomysłem, więc zrób to, co sobie zaplanowałeś! ZAJEB GO, a wtedy... wtedy zajmiesz jego miejsce! Staniesz się nowym, sprawiedliwym królem. Wiesz przecież, że nikt, prócz tej czerwonej suki nie wie i nigdy się nie dowie o tym, co tu zaszło. A SUKĄ zajmiemy się później...
     Stephen uniósł broń na wysokość swoich oczu. Lekkim ruchem kciuka odciągnął kurek i delikatnie położył palec wskazujący na spuście.
     Zgodnie z nową receptą wypisaną przez Doktora Drainmana, powinien pan przyjąć jeden pocisk w serce, lub jego okolice, dławiąc się własną krwią...
     — Nie rób tego! — Edward cofnął się o parę kroków, niebezpiecznie przybliżając się do betonowej barierki. — Ja z tym skończę! Rozumiesz?! Pozwól mi odpokutować!
     Nie słuchaj go! Zajmij jego miejsce!
    Czym byśmy byli, gdyby wewnętrzny głos w każdym z nas w pewnym momencie ucichł? — pomyślał Stephen. Marionetkami własnych, dzikich pragnień? Jak jakieś jebane zwierzęta? Dlaczego, jako ludzkie istoty, zawsze musimy kogoś słuchać? Kogoś, kto poprowadzi nas za rączkę przez trudy życia. Jeżeli nie widzimy żadnej prawdy w jakimkolwiek Bogu, dlaczego wymyślamy sobie coś, co nam go zastąpi?
     Prawda jest taka, że wewnętrzny głos, nigdy nie przestanie podpowiadać nam, co powinniśmy zrobić, niezależnie od tego, czy są to dobre, czy złe podpowiedzi, tylko od nas zależy, co z tym zrobimy. To czyni nas wolnymi.
     Edward zamknął oczy; ostatnią rzeczą, jakiej pragnął przed śmiercią, był widok twarzy tego popierdolonego psychopaty.
     Stephen opuścił broń.
     Może jednak pozwolę mu odpokutować? Nawet jeżeli powiedział to tylko po to, aby zachować swoje nędzne życie, przecież każdy może się zmienić. Taka jest ludzka natura.
     Nie wierz w ani jedno jego słowo! Dobrze wiesz czego się dopuścił! Nie ma dla niego ratunku! ZABIJ GO i stań się nowym Królem!!
     Nie! Ja? Nowym Królem? Wcale nie byłbym lepszy od niego. Nie możemy do tego dopuścić! NIKT NIE ZAJMIE JEGO MIEJSCA!
     Więc nie pozostawiasz mi wyboru...
     Obraz przed oczyma Stephena zaczął się przeistaczać w potworny wytwór Głosu. Lecz tym razem Doktor Drainman był całkowicie świadomy wpływu, jaki ma on na jego umysł. Pobliskie drapacze chmur przestały istnieć; ich miejsce zajął łańcuch gór o wierzchołkach pokrytych bialusieńkim śniegiem. Pod jego nogami betonowy dach budynku zamienił się w niebieski lód o przejrzystości tafli szkła.
     — Kończ to! — krzyknął zniecierpliwiony Edward. — Kazać człowiekowi tyle czekać na własną śmierć jest prawdziwym okrucieństwem — dokończył w myślach.
     Wtem, gdzieś obok niego, nie dalej niż trzy metry, ciężki kawał metalu z głuchym trzaskiem uderzył w beton. Nie otworzył oczu.
     Nie!
     NIE!
     Poczuł ogromny uścisk, który spętał jego ciało niczym potworne macki olbrzymiej ośmiornicy. Jego stopy powoli traciły kontakt z podłożem. Nie otworzył oczu. Tępy ból w boku podpowiedział mu, że z dużą siłą uderzył w coś twardego, zupełnie jakby to była betonowa barierka.
     NIE!
     NIE!
     NIE!
     Nagle, wydawało mu się, że zaczął spadać w głęboką przepaść, zupełnie jak we śnie, z którego obudzi się z krzykiem, rozejrzy się po sypialni i zrozumie, że to był tylko jeden z jego wielu koszmarów. Lecz nie budził się. Wciąż czując na ciele uścisk, który teraz nieco zelżał, otworzył oczy. Świat wywrócił się do góry nogami, dosłownie. Widział swoje odbicie w szybach budynku, które to pojawiało się, to znikało. Spojrzał na mężczyznę przyciśniętego do jego ciała, zmierzającego ku wspólnemu przeznaczeniu, który nie wyglądał już jak szaleniec, nie... wyglądał... jakoś inaczej...
     Edward ostatnią siłą woli spojrzał w dół, kamienna kostka brukowa zbliżała się do jego ciała z niewyobrażalną prędkością, już kiedyś widział coś takiego; zupełnie jak statek kosmiczny w jednym z filmów Science-Fiction wkraczający w prędkość nadświetlną.
     — Dlaczego umierasz? — zapytał Edward, a jego słowa częściowo zagłuszył świst pędzącego powietrza.
     Ostatnie słowa Mężczyzny, o twarzy, która widziała zbyt wiele, o umyśle, który doświadczył zbyt wiele, Doktora Stephena Drainmana, brzmiały: „Tylko tak mogę być prawdziwie wolny”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz